Nie zadawaj się z poetą
By prawdę tę poznać nie trzeba słów mędrca
A może być cierpień kolebką
Dlatego mą radę weź sobie do serca
I nie wiąż się nigdy z poetą
On żądzom pozwala opętać się gwałtem
I uczuć przekornych jest więźniem
Bo w głowie splatają mu się prawda z fałszem
Jak Leda w uścisku z łabędziem
Poeta nie pragnie kochanki, ni żony
Poecie potrzebna jest muza
Jak kielich ofiarny po brzeg wypełniony
By usta swe w winie zanurzać
Jak lichtarz mosiężny, by świecą się cieszyć
Co da mu i światło, i ciepło
Gdy kielich już pusty, wosk spłynie ze świecy
Do innych muz usta uciekną
Poeta, pamiętaj, jest często na głodzie
Brakuje mu kęsa natchnienia
Bez niego, goreją mu w głowie pochodnie
Nadworna wciąż dudni migrena
Gdy znajdzie narkotyk, bo wena zbyt szczodra
Nie wróci na ziemię dopóty
Dopóki nie wyjdzie z audiencji u Boga
I z diabłem nie skończy dysputy
Dziecięciem w kołysce kto dostał to piętno
Skażony do samej jest śmierci
Nie marnuj więc życia na związek z poetą
On innej pisany kobiecie
I choćbyś oddała mu serce i ciało
Przed stopy zaś słała mu róże
Z Poezją nie wygrasz, twych wdzięków za mało
I wszystkie starania twe próżne
Dwie góry
Ja – na jednej górze
Ty – na drugiej. Między nami
Przepaść i zmrożona przestrzeń na lodowej chmurze
Wołasz do mnie szeptem
Tutaj krzyk w powietrzu grzęźnie
Spada w dół lawiną ciężką w piargi z mrozu drętwe
Słowa zaś szeptane
Przez powietrze się zmrożone
W dal prześlizgną niczym lekkie rozpędzone sanie
Szeptem odpowiadam
Wiersz mój czuły, szybkoskrzydły
Prosto w Twoje ręce sypnie śnieżnych iskier gradem
W zimnych biel ogrodów
Płyną słowa o tęsknocie
Za uniesień krzykiem głośnym bez okowów lodu
I tak rozdzieleni
Stromą parą białych urwisk
Wciąż marzymy o spotkaniu w słońcu i zieleni
W sny wpatrzeni własne
Nie dojrzymy, że się obie
Góry łączą jak w uścisku na przełęczy ciasnej
Gdzie w promieniach słońca
Łąka ciepła i zielona
I gdzie słowa tkliwe można krzyczeć już bez końca
Pędzel Nikifora
W szopie drewnianej przy cerkwi
Witałem świat jak sam Jezus
Mesjasz naiwnej idei
Boski, nieświęty słabeusz
Żebrak, odmieniec i parias
Tułacz-sierota z pędzelkiem
Mówią, że spłodził mnie malarz
Spadek mam po nim niewielki
To nędza nieuroczysta
Smutek i głód. Może kiedyś
Powiedzą o mnie „artysta”
Może oduczę się biedy
W nocy nachodzą mnie święci
Mówią, że muszę malować
Słowa wytrząsnąć z pamięci
W maźnięciach pędzla je schować
To mój od nieba traktament
Skrawki papieru miast płócien
Pędzlem przebiję firmament
Może choć spadnie okruszek
Na koncept z czarnych promieni
Nakładam byt pastelowy
Jeszcze pieczątka z imieniem
I już obrazek gotowy
Jestem Matejko z Krynicy
Z pędzlem – chudobą siermiężną
Świat jeszcze o mnie usłyszy
I odda cześć mi należną
Czarna godzina (fragmenty)
(…)
Wnet przypłynęła śmierci woń zgniła
Zapach rozkładu, grozy i strachu
I już wiedziałeś: coś się zmieniło
Niepokój zastygł pod twoim dachem
Potem nadeszła czarna godzina
Razem z milionem zmęczonych twarzy
Serca złamane i dusze w bliznach
W oczach odbicie szarych cmentarzysk
(…)